ponętną linię bioder i dziewiczo jędrnych piersi.
Oboje byli mocno opyleni kurzem i prochem gościńców; widocznie wracali z wycieczki. Szedł od nich urok młodości i zdrowia — rzeźwy powiew gór — owa specyficzna aura, którą przynoszą z sobą ze szczytów uznojeni turyści. Byli zajęci żywą rozmową. Zdaje się udzielali sobie wzajemnie wrażeń z odbytej wspólnie wycieczki, gdyż pierwsze słowa, na które zwrócił uwagę Godziemba, odnosiły się do jakiegoś niewygodnego schroniska na szczycie.
— Szkoda, żeśmy nie wzięli z sobą wełnianej deczki; wiesz, tej w czerwone paski? — mówiła mała pani. — Było trochę za chłodno.
— Wstydź się Nuna — skarcił ją uśmiechnięty towarzysz. — Nie wolno przyznawać się do podobnej słabości. Czy masz moją papierośnicę?
Nuna zanurzywszy rękę w torbę podróżną, wydobyła z niej żądany przedmiot.
— Jest, ale zdaje mi się próżna.
— Pokaż!
Otworzył. Na twarzy pojawiło się rozczarowanie namiętnego palacza.
— Niestety.
Godziemba, któremu udało się tymczasem
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.