żują się linie kolejowe i idą na południe. Połączenie będzie znakomite — nad ranem odjeżdża ekspress do Tryjestu; on kupi zaraz bilet i za 12 godzin będą w porcie; stamtąd powiezie ich statek do kraju pomarańcz, gdzie słońca cudny blask majowe złoci drzewa, gdzie morze modrą piersią zmywa żółte piaski, biały las bożyszcz wieńczy skronie wawrzynowym wieńcem.
Mówił tonem spokojnym, pewny swych męskich celów, obojętny na sąd ludzi. Skupioną przedziwnie energią dźwigał jej łamiącą mu się w ramionach postać, gotów do zapasów z całym światem.
Nuna, wsłuchana w dźwięk jego słów, zdawała się marzyć baśń jakąś dziwną, jedyną, opowieść złocistą, przetkaną w perły i bisior...
Donośny gwizd maszyny zapowiedział stacyę, Godziemba drgnął.
— Czas już. Zbierajmy się.
Powstała, zdjęła z siatki płaszczyk podróżny. Pomógł jej ubrać się.
Przez szyby wpadły smugi lamp na dworcu. Godziembą wstrząsnął powtórnie przeciągły dreszcz.
Pociąg stanął. Opuścili przedział i wyszli na peron. Ogarnął ich i wchłonął w siebie tłum ludzi, zgiełk głosów i światła.
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.