za czarnego szańca drzemiących wozów dochodził stłumiony gwar dworca głównego.
Przez rozstęp między wagonami przeglądała część toru; parę równoległych pasów szyn. Na jeden z nich zajeżdżał powoli wypróżniony już pociąg; znużone całodzienną gonitwą tłoki pracowały leniwo, ospale przerabiając ruch swój na obroty kół.
W pewnej chwili parowóz stanął. A pod piersi maszyny wytoczyły się kłęby oparów i otuliły pękaty kadłub. Światła latarń na czole olbrzyma zaczęły uginać się w tęczowe glorye, złociste obręcze i przepajać sobą chmurę pary. W jakimś momencie wynikła optyczna złuda: lokomotywa a wraz z nią wagony uniosły się ponad zwały par i tak trwały przez pewien czas zawieszone w powietrzu. Po paru sekundach pociąg wrócił do poziomu szyn, wydzielając z organizmu ostatni wysiąk, by odtąd pogrążyć się w zadumę nocnego spoczynku.
— Piękne złudzenie — zauważył Świta, który od dłuższego już czasu wyglądał przez szybę. — Widzieliście panowie ten pozorny zwód maszyny?
— Rzeczywiście — potwierdziło parę głosów.
— Przypomniało mi to legendę kolejarską słyszaną przed laty.
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.