— Słyszałem panie naczelniku, słyszałem. O znowu! Ki kaduk?
Rzeczywiście nieubłagane młotki tłukły ponownie o żelazne kresy; wołały o pomoc robotników i lekarzy.
Na zegarze mijała wtedy już pierwsza.
Pomian wpadł we wściekłość.
— A co mnie to wszystko wreszcie do stu piorunów obchodzi? Stąd, wszystko w porządku, stamtąd wszystko na miejscu — więc czego chcesz do dyabła ciężkiego? To jakiś błazen głaszowski figle z nami stroi, wywracając do góry nogami całą stacyę! zrobię doniesienie i kwita!
— Nieprzypuszczam panie naczelniku — wtrącił spokojnie asystent — sprawa za poważna, by ją ujmować z tego punktu widzenia. Raczej przyjąć trzeba jakąś omyłkę.
— Ładna omyłka! Czyż nie słyszałeś kolega, co odpowiedzieli mi z obu stacyi najbliższych? Chyba niepodobna przypuścić jakichś przypadkowo zabłąkanych sygnałów z dalszych przystanków, o którychby tamci nie wiedzieli. Jeśli dotarły do nas, musiały wpierw przejść przez ich rejon. Więc?
— Więc prosty wniosek, że pochodzą od jakiegoś drożnika na przestrzeni między Dąbrową a Głaszowem.
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.