Więc? — rzucił wkoło badawcze spojrzenie — Więc nikt się nie cofa?
Odpowiedziało głębokie, tętniące przyspieszonym oddechem dwunastu ludzkich piersi milczenie.
Wiór uśmiechnął się tryunfująco:
— Zatem dobrze. Wszyscy tu pozostają z własnej, dobrej woli, każdy sam odpowiada za swój krok w tej chwili.
Podróżni milczeli. Niespokojnie ich tlejące gorączkowem światłem oczy nie schodziły z twarzy drożnika. Jedna z kobiet dostała nagle histerycznego śmiechu, który pod spokojnem, zimnem spojrzeniem Wióra nagle ustąpił. Budnik wydobył z zanadrza czworoboczną tekturę z jakimś rysunkiem:
— Oto nasza dotychczasowa droga — wskazał palcem na podwójną linię czerniejącą na papierze. — Tutaj po prawej ten mały punkt — to Drohiczyn, który przed chwilą minęliśmy; ten drugi, większy w górze — to Groń, końcowa stacya na tej liniii. Lecz my do niej już nie dotrzemy — ta meta już nam teraz obojętną.
Przerwał, wpatrując się intenzywnie w rysunek. — Dreszcz grozy wstrząsnął słuchaczy. Słowa Wióra padały na dusze ciężko jak rozstopiony ołów.
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.