jeżdżał pod sklepistą, w granitowej ścianie wykutą halę. Tu stał długie godziny, wypatrując mroki pieczary oczodołami pustych okien, w oczekiwaniu na zmianę. Gdy nadszedł upragniony towarzysz, opuszczał leniwo skalne schronisko i odchodził w świat życia, w ognisko mocno grających tętnt. A tamten zajmował jego miejsce. I znów stacya zapadała w senne drzemanie spowite kwefem mgieł. Ciszę odludzia przerywał chyba skwir orląt po okolnych żlebach lub szmer staczających się w parowy piargów...
Lubiałem tę górską pustelnię ogromnie. Była dla mnie symbolem tajemniczych krańców, jakiemś mistycznem pograniczem dwóch światów, jakby zawieszeniem między życiem a śmiercią.
W każdą wolną chwilę powierzywszy Krępacz opiece mego asystenta, jeździłem dresyną w odwiedziny do Szczytnisk do kolegi Joszta. Przyjaźń naszą starą, bo zawartą jeszcze na szkolnej ławie wzmocniła wspólność zawodu i blizkie sąsiedztwo. Zżyliśmy się z sobą bardzo i dzięki częstej wymianie myśli stopili w przedziwną jedność.
Joszt nigdy wizyt nie oddawał.
— Nie ruszę się już stąd ani krokiem — odpowiadał zwykle na moje wymówki — tutaj
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.