raźnie zarysowaną jego twarz. Wychylił się z tej czarnej nory i powiał ku mnie swą kraciastą chustą, którą zawsze nosi na szyi.
— I cóż stąd?
— To był gest pożegnalny. Ten człowiek wkrótce umrze — dziś jutro, za lada chwilę.
— Sen — mara, Bóg — wiara — usiłowałem go uspokoić.
Joszt uśmiechnął się tylko z przymusem i zamilkł.
A jednak tegoż dnia wieczorem zginął Głodzik wskutek własnej pomyłki. Wprowadzona w błąd jego fałszywym sygnałem maszyna ucięła mu obie nogi; wyzionął ducha na miejscu.
Wypadek wstrząsnął mną do głębi i przez długi czas unikałem z Josztem rozmowy na ten temat. Wkońcu, może w rok potem zagadnąłem raz niby od niechcenia:
— Od kiedy miewasz twe złowróżbne przeczucia? O ile pamiętam, nigdy dawniej nie okazywałeś podobnych właściwości.
— Masz słuszność — odparł niemile tknięty poruszoną kwestyą — ta przeklęta właściwość rozwinęła się u mnie dopiero później.
— Wybacz, że cię nękam tą nie miłą sprawą, lecz radbym znaleźć środek do wyzwolenia cię z fatalnego daru. — Kiedy zauważyłeś to u siebie po raz pierwszy?
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.