Jakaś ciemna moc wyrywała go z domu, pędziła na dworzec, pchała do wagonu — jakiś nieprzezwyciężony nakaz zmuszał do porzucenia nieraz wśród głębokiej nocy wygodnego posłania, wiódł jak skazańca przez labirynt ulic, usuwając z drogi tysiące przeszkód, wsadzał do przedziału i wysyłał w szeroki świat. Następowała jazda przed siebie, po omacku, na chybił trafił, jakieś przestanki, przesiadania w nieokreślonym kierunku, a wreszcie postój w jakiemś mieście, mieścinie lub wiosce, w jakimś kraju, pod jakiemś niebem, niewiadomo, dlaczego tu właśnie, nie gdzieindziej — i wreszcie owo fatalne przebudzenie w obcej, dziko cudzej okolicy...
Szygoń nigdy nie przyjeżdżał na tosamo miejsce: zawsze wyrzucał go pociąg gdzieindziej. Nigdy nie „przebudzał się“, t. j. nie uświadamiał sobie bezcelowości tego, co czyni, w czasie jazdy — pełnia władz psychicznych powracała dopiero po definitywnem opuszczeniu pociągu, i to zwykle po głębokim, pokrzepiającym śnie w przydrożnym zajeździe lub gospodzie...
I w obecnej chwili był w stanie jakby zbliżonym do transu. Pociąg, który go wiózł wyjechał wczoraj nad ranem z Paryża. Czy wsiadł doń w stolicy Francyi, czy też na
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.