nawidził ich nawet. Ta niechęć do „pachołków oktrojowanej swobody wędrowania“, jak ich z przekąsem nazywał, wzrastała w miarę powtarzania się fantastycznych „ucieczek“, których się wstydził nie tyle z powodu ich bezcelowości, ile raczej dlatego, że były zakrojone na tak nędzną skalę.
Podniecały to uczucie drobne zajścia i zatargi z władzami kolejowemi, nieuniknione ze względu na anormalny stan podróżnika. Na niektórych liniach służba zdawała się znać go już dobrze i nieraz podchwytywał w przelocie ironiczny uśmiech tragarza, konduktora lub urzędnika ruchu.
Funkcyonaryusz obsługujący wóz, którym obecnie jechał, wydał mu się szczególnie znajomy — już nieraz przesunęła mu się przed roztargnionemi, zasłuchanemi w przestrzeń oczyma ta chuderlawa, ospowata twarz, rozjaśniająca się drwiącym uśmieszkiem na jego widok. Tak mu się przynajmniej zdawało...
Zwłaszcza irytowały Szygonia kolejowe anonse, reklamy i mundury. Jakże śmiesznym był patos porozwieszanych po poczekalniach alegoryi ruchu, jakże pretensyonalnym szeroki gest geniuszków pędu!
Lecz najkomiczniejsze wrażenie sprawiały owe skrzydlate koła na czapkach i wyłogach
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.