mitna kamizelka, zupełnie jak u pewnego naczelnika stacyi, z którym Szygoń miał raz piekielną awanturę. Natomiast pod sztywnym kołnierzem z trzema gwiazdkami i parą skrzydlatych kółek, owijała szyję czerwona jak krew chusta, zupełnie jak u bezczelnego konduktora, który drażnił go swym uśmieszkiem.
— Co u licha?! — pomyślał, przypatrując się uważnie fizyognomii intruza. — Ależ to jest najwyraźniej obmierzła twarz konduktora! Tesame zapadłe policzki głodomora, tesame ślady po przebytej ospie. Ale skąd znów ta ranga i mundur naczelnika?
Tymczasem „intruz“ znać zauważył zainteresowanie współpasażera; wypuścił trąbkę dymu i strzepując lekko popiół z rękawa, przyłożył rękę do daszka czapki i pozdrowił ze słodziutkim uśmiechem:
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór — odpowiedział sucho.
— Łaskawy pan z daleka?
— Nie jestem w tej chwili nastrojony towarzysko. Wogóle lubię podróżować w milczeniu. Dlatego zwykle obieram samotny przedział i płacę za to gruby napiwek.
Niezrażony szorstką odprawą kolejarz uśmiechnął się błogo i ciągnął dalej z niewzruszonym spokojem:
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.