nad wygodą gościa i nie wpuszczał nikogo do jego przedziału. Poczęstował go nawet połową swych prowiantów i zapalił z nim fajeczkę wśród przyjacielskiej pogawędki na temat: podróż na chybi trafi.
Drugi podobny pasażer zdarzył mu się parę lat temu na przestrzeni między Wiedniem a Tryestem. Był nim niejaki Szygoń, podobno właściciel ziemski z Królestwa Polskiego. Sympatyczny ten człowiek, zresztą napewno zamożny, również wsiadł bez biletu do pierwszej klasy. Zapytany, dokąd jedzie, odpowiedział że właściwie sam nie wie, gdzie wsiadł, dokąd zdąża i po co.
— W takim razie — zauważył Boroń — możeby najlepiej było wysiąść na najbliższej stacyi.
— Ej nie — odparł niezrównany pasażer — nie mogę, dalibóg nie mogę. Muszę jechać naprzód; coś mnie pędzi. Wystaw pan bilet, dokądkolwiek mu się podoba.
Odpowiedź oczarowała go do tego stopnia, że pozwolił mu jechać aż do końcowej stacyi zadarmo i nie naprzykrzał się już ani razu. Ow Szygoń podobno uchodził za waryata, lecz zdaniem Boronia, jeśli wogóle był bzikiem, to bzikiem we wielkim stylu.
Tak, tak — istnieli jeszcze na szerokim
Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.