Strona:Stefan Grabiński - Klasztor i morze.djvu/17

Ta strona została przepisana.

już nie widziała. Kontury raf i spiętrzonych przy brzegu skał zlały się w jednolitą, czarną caliznę obwieszoną fantastycznie białemi frendzlami pian i wodnych warów; słychać było tylko łoskot przyboju i szum kotłującego pomiędzy złomami bloków wrzątku...
Nagle uczuła na ramionach łagodne dotknięcie czyichś rąk. Odwróciła się. Jej smutne, aksamitne oczy spotkały się z poważnem, do głębi duszy wnikającem spojrzeniem ksieni.
— Matko przewielebna! — szepnęła zmieszana, czując, że silny rumieniec oblewa jej policzki.
— Za wiele przebywasz sama, siostro — zabrzmiał czysty, altowy głos przeoryszy. — Zbyt stronisz od innych sióstr; samotność, wiadomo, złą towarzyszką.
— Patrzyłam na morze, matko — usprawiedliwiała się nieśmiało — dzisiejszy zachód był tak piękny i tak dziwnie smutny.
— Smutek jest chorobą duszy; ty masz wciąż jeszcze chorą duszę, Agnes. Zapomnij o świecie, który pozostawiłaś po tamtej stronie furty a zwróć się cała myślami ku Bogu i niedoli twych bliźnich. Trzeba się więcej modlić, siostro — gorąco modlić i umartwiać za własne grzechy i za grzechy cudze. Pamiętaj Agnes, że w szczerej modlitwie i umartwieniu cała klasztoru potęga. O innych myśl, siostro, o in-