Strona:Stefan Grabiński - Klasztor i morze.djvu/18

Ta strona została przepisana.

nych a najmniej o sobie i o tem, co już bezpowrotnie minęło.
— Modlę się, matko — odpowiedziała bezdźwięcznie.
Kilka zakonnych postaci zbliżyło się ku nim i otoczyło je wieńcem ciemnobłękitnych symar i białych kornetów.
— Czas na kompletę, siostry — przypomniała ksieni skupionym koło niej niby pisklęta koło macierzy zakonnicom.
— Czas już, czas — powtórzyły chórem, ustawiając się w wydłużony orszak.
I ruszyły z tarasu pod przewodem matki przełożonej. Wyniosła, królewska postać ksieni ujęta w ramy surowej, mniszej szaty wysunęła się na czoło pochodu; smukła i arystokratycznie wytworna mimowoli zwracała na siebie uwagę i odbijała od reszty zakonnych niewiast; nawet ostra, czasami bezlitosna reguła klasztoru, której była najgorliwszą strażniczką, nie zdołała zabić w matce Anastazji Karwickiej wrodzonej, rasowej dystynkcji i wdzięku.
Za ksienią postępowały parami inne mateczki, siostry chórowe, djakonisy, konwerski, postulantki i nowicjuszki. Orszak przesunął się w milczeniu po kwadratowych taflach tarasu, wstąpił w podsienia otwartego na morze krużganku i powoli zanurzył się w otwarty portal klasztornej kaplicy. Wnętrze rozbłysło świa-