Strona:Stefan Grabiński - Klasztor i morze.djvu/29

Ta strona została przepisana.

sromu, w oczach dużych, słodkich jak u łani stawały ciche, Bogu i światu skarżące się łzy. Godziny całe przepędzała na klasztornym tarasie zapatrzona w bezkresy morza, pełna nieokreślonych zachceń i nieukojów. Smutek bezmiernych przestrzeni wtórował tęsknocie jak akompaniament do pieśni w głębinach serca łkającej, smutek wielki, nieutulony, żal cichy przekwitającej w ustroniu jabłoni...
Budziły ją z tych zamyśleń dzwony wybijające spiżowym dźwiękiem godziny klasztornych officjów lub poważny głos matki Anastazji wzywającej na obrady kapituły. Wtedy z tłumionem bezwiednie westchnieniem odrywała oczy od morza i senna, otulona w kwefy zadumy odchodziła do wnętrz ermitażu



Zwłaszcza dzisiejszy zachód słońca dziwnie ją rozmarzył. Morze miało takie słodkie, miękkie tony, tak pieściwie grała hen w dali jego głębinowa fala; jak sarna było konająca, jak młoda, piękna dziewczyna w przeczuciu zgonu. Coś z tego smutku udzieliło się Agnieszce i szła na nocny spoczynek rzewniejsza niż zwykle i bardziej stęskniona. Lecz i ją wkońcu uśpiły łagodne pocałunki księżycowej poświetli. Wypuściła z palców czarną pętlice różańca, przeważyła się wstecz ku wezgłowiu i przymknęła