Strona:Stefan Grabiński - Klasztor i morze.djvu/33

Ta strona została przepisana.

dalej w cieplejsze dziedziny. Na przyjęcie zwiastunów jesieni zleciały też na morski ostrów całe rzesze tubylców i jakby chcąc zaświadczyć, że rade gościom z tamtej strony bełtu, okrążały przybyszy z wesołym pogwarkiem. Były wśród nich kaczki morskie i dzikie łabędzie kiełpiami zwane, pobrzeżne brodźce-kuligi, czajki, nurki, kormorany, perkozy czubate, burzyki i alki; gdzieś aż od Helu przywędrowały na powitanie zamorskich włóczęgów poczciwe słonki a ścigłe, jak szkwały, mewy — rybitwy uwijały się skwapliwie przejęte rolą gościnnych gospodarzy...
Spojrzenie siostry Agnieszki znużone zgiełkiem wędrownego ptactwa przesunęło się leniwo po piasku najbliższego wybrzeża, musnęło przelotnie przedpola podklasztornego masywu i pomknęło w dal wzdłuż strądu na zachód. Tam w perspektywie bez końca wyciągała się linja pobrzeża: strome klify, obsuwy, dzikie, złotym jerkiem zarosłe spychy i obrywy, kępami dzikich róż, szafranem strojne uskoki lisich jarów, jażwców — borsuków przytułki, oślepiająco białe, charszczem po wierzchu zjeżone duny i wydmy, lotne, kapryśne, wichrom morskim na wole zdane stogi piachów, z dnia na dzień wygląd zmieniające obtule i osypiska; a niżej, pomiędzy ścianami spychów i wydm a poszarpaną we frendzle fal i piany