Strona:Stefan Grabiński - Klasztor i morze.djvu/34

Ta strona została przepisana.

linją morza szeroka, złocistym miałem wyścielona płaskoć; z pod piasku wyzierające to tu, to tam głowy głazów i buły żwirów z wiszarów nadbrzeżnych rodem, marglowe odpryski lub miotem fal na strąd wyrzucone przybłędy; miejscami zamiast plaży twardy, kamieniem i krzemem nastroszony ździar, pusty, bezpłodny spłacheć lądu — stolemów — wielkoludów nocne koczowisko...
Olśnione bielą piasków oczy mniszki cofnęły się z linji pobrzeża i spoczęły z uczuciem ulgi na zboczach klasztornego przylądka.
Ten występ skalny, wdzierający się ostro w morze wysokim na 100 m. wiszarem był na tem niskiem, nigdzie nie przenoszącem 60 m. i pozbawionem skał wybrzeżu czemś wyjątkowem. Podobno przed 200 laty nikt nic o nim jeszcze nie wiedział; na miejscu, gdzie teraz wznosił się klasztor Morskich Panien, wyciągała się równo, niby pod sznur, jak gdzieindziej w tej stronie północnego strądu, urwista, pod naporem przyboju krusząca się, nie wyższa ponad 50 m. pierzeja marglowych obrywów. Starzy rybacy ze Swarzewsluej Kępy opowiadali, że dzisiejsza rozkal klasztorna była tajemniczem dziełem jednej burzliwej, rozhukanej rykiem bałwanów nocy. Takiego sztormu podobno nie pamiętali najstarsi ludzie. Ziemia drżała w posadach od miotu przelewy a stra-