Strona:Stefan Grabiński - Klasztor i morze.djvu/37

Ta strona została przepisana.

towarzyszkę swe łagodne, ciemnoorzechowe oczy.
— Pozwolisz siostro, że ci pomogę przy pracy — zrobiła nieśmiałą propozycję nieco zmieszana Agnieszka. — Doprawdy wstyd mi mego próżniactwa, gdy was widzę tak utrudzone przy drzewach.
— Bóg zapłać za dobre chęci — podziękowała ogrodniczka, oddając „kulę“ służebnej dziewczynie. — Wyręczy nas obie doskonale Dorotka. Nie dla ciebie to, siostro, zajęcie; szkoła, chór i bibljoteka i tak ci wypełniają dzień cały po brzegi. Lecz teraz, gdy mamy trochę wolnego czasu i nadarza się po temu sposobność, musze pochwalić się swoim ogródkiem.
— Z prawdziwą przyjemnością obejrzę twe dzieło, siostro.
I ująwszy pod ramię przyjaciółkę, odeszła z nią na lewo pomiędzy grządki i klomby.
Było tu ciszej niż w reszcie sadu; szum morza przytłumiony wysoką, czterometrową ścianą muru klasztornego, ściszony odsunięciem tej partji ogrodu w głąb lądowej calizny dochodził tu rytmem zgłuszonym, dyskretnym. Ciszę porannej godziny podkreślał łagodny blask jesiennego słońca, co kładąc się na prostokąty i kwadraty grządek, znaczyło na nich złocisto — rdzawą minją ślady swej wędrówki.