Strona:Stefan Grabiński - Klasztor i morze.djvu/52

Ta strona została przepisana.

I spojrzała z uśmiechem na pojemną, wyplataną z prętów wikliny „karznię“, z której wnętrza szedł na izbę mocny, rybi obrzask.
— Ninia![1] Z pomocą Pana Jezusa z pełnom. I odkrył z dumą płachtę przykrywającą zawartość kosza. Mniszka okiem znawczyni objęła towar.
— Piękny połów, panie Antoni, bardzo piękny.
Z wnętrza karzni błysnęło łuskami podbrzuszy parę łososi, jesiotrów i węgorzy.
— Antoni Pioch, nasz stary przyjaciel i dostawca klasztorny — przedstawiła rybaka siostrom Marja Augustyna.
— Kiedy spodziewacie się ciągu śledzi, ojcze? — zagadnęła go przyjaźnie Agnieszka.
Starzec uśmiechnął się dobrotliwie ubawiony trochę znać naiwnością pytania.

— Śledzi, matko dobrodziejko? Nie pora jeszcze na nie, nie pora. Śledź i szprot — wiadomo — ryba zimowa; od Szwedo ciągnę dopiro w czos godów[2] — a do godnika[3] daleko. Pomuchle łowim w te czasy, matko wielebno, dorsze łowim i brzony, gdy głada[4] na łowiszczu — a w słodkiej wodze bodzionki[5] i jesiotry.

  1. Po kaszubsku: Hej!, A jakże!, No!
  2. Bożego Narodzenia.
  3. Grudnia.
  4. Pogoda.
  5. Bodzionki = węgorze.