cyjce, przytulonej sieroco do skalnego gzymsu. Jest wieczór i zachodzące słońce żagwi się krwawo na szczytach krzesanic; po smerekowym płaszczu regli wałęsa się już zmierzch i zwabia bratnie mroki nocy...
Łunińscy są w miłym kłopocie: wszystkie trzy gospody, jedyne na całą mieścinę, zajęte. Gdzie tu przenocować?
Pozostała na szczęście stacyjna weranda — obszerna, oszklona, z widokiem wprost na góry.
Uprzejmy naczelnik stacji, jakiś Słowak o dużych, zamyślonych oczach oddaje im ją do dyspozycji w łamanej polszczyźnie...
Noc jest cudowna. Przez otwarte okna wlewają się do wnętrza werandy odurzające wonie smreków, chojarów i tatrzańskich ziół. Przylgnąwszy do siebie ciałami na wąskiem, żelaznem łóżku kochankowie milcząco wciągają w piersi chłodny, przesycony wilgocią nocy aromat... Nagły dreszcz wstrząsa słodką postacią Stachy.
— Chłodno ci, najdroższa? — zapytuje Henryk i zamyka okno.
— Co za pytanie! — odpowiada szeptem, oplątując mu szyję ljanami swych ramion.
Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.