I zapadają w różową, ekstatyczną przepaść...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Południe na samotnej hali, gdzieś na wysokości 1500 m. Na północnym krańcu wyciągnięta linja regli, ponad nią wirchy, krzesanice, turnie.
Wokół ani żywej duszy. Dzika, Bogu i sobie oddana dziedzina. Poprzez cisze odludzia przekrada się tylko szmer strumienia — ostatniego już na tej wysokości. Mała rozpadlina gruntu ówdzie pod upłazem przyjęła go po drodze w zaciszną, chwilową gościnę i utworzyła podskalny basen.
— Patrz Heniu, co za bajeczny „banior“! Skąpmy się w nim!
Świetny pomysł!
Po chwili pluskają jak ryby w zimnym, kryształowym żywiole. A potem gonitwa po jedwabistem, jasnozielonem runie hali, pomiędzy kępami jałowcu, świecznikami młodych świerków. Oboje piękni, młodzi, gibcy i nadzy — jak klasyczne bogi: Faun górski i śmigła, kusząco kołysząca się w biodrach Oreada. Wreszcie dopadł ją na skraju smreczanego zapustu i zaniósł w ramionach tam między krzewy, na podścielisko z mchów