i macierzanki. I było im słońce tatrzańskiego południa weselnym swatem a wiatr halny, towarzysz z przełęczy godowym grajkiem...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Cichy sad na zboczu góry w prowincjonalnem miasteczku. Maj, rozkwitłe świeżo jabłonie, młode szczepy wisien, czereśni — wonna biel płatków, topiel białych płatków... Polska Japonja...
W zacisznej altanie, w oplączy dzikiego wina Łuniński pieści młodą żonę. Słońce zachodzi. Czerwony jego uśmiech błąka się jeszcze pomiędzy pniami drzew i muska liście winogradu. Poprzez zielone oka altanowych kratek widzą małżonkowie gromadkę dzieciaków nad rzeką. Białe ich ciałka i koszuliny tworzą na tle stalowej smugi wody jasną, ruchliwa plamę.
— Może tak kiedyś biegać będzie po piasku i nasze — mówi mu do ucha zapłoniona Stacha.
— Najdroższa! — odpowiada Łuniński, przesuwając usta po rozkosznych pęczach jej piersi. — Najdroższa!...
Na ogrodową ścieżkę padł wydłużony cień kobiecej postaci.
— Mama tu idzie.