okna i ciąg dalszy snuł się zapamiętale z niewidzialnych bloków.
Zdjął mię opętańczy strach. Usuwając natrętnie cisnące się postawy sukna, usiłowałem wspiąć się na parapet okna i ściągnąć szybę na dół. Lecz zamiar mój udaremniono. Przeklęta materya pędzona jakimś szatańskim naporem zewnątrz, wydęła się sprężystą falą w mą stronę i oplątując mi nogi i ręce, zepchnęła mię z powrotem do wnętrza. Zerwałem się wściekły, by ponowić próbę. W tejże chwili doszło mię głuche dudnienie szyn: to pociąg szedł torem na prawo, tam w górze.
Przez szparę między niesamowitą kotarą a ramą ujrzałem go w pełnym biegu: pędził jak wicher pociąg towarowy.
A wtem ze zgrzytem pootwierały się drzwi wagonów i wtedy z obłędnym przestrachem spostrzegłem, że z ich czarnych schowów zaczynają wypadać te same brunatno-czerwone rulony i skośną linją staczać się w moją samotnię. Powstał wielki, ogłuszający szum, ciężki łopot sukiennych brytów, których całe kręgi, całe bale, bębny potworne przewalały się ze skwapliwą chyżością w pokój. Olbrzymia, kotłująca, wiśniowa masa wypełniła
Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.