Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

Odetchnąłem i zaparłszy się o zatrzaśnięte za sobą drzwi, błądziłem wzrokiem po izbie, w którą mię dziwny los zapędził.
Była niska, podłużna i ciemna. Maleńkie oczka okienek zakratowane w górze nadawały wnętrzu wyraz więzienia lub każni. Wzdłuż ścian ciągnęły się długie, plugawe prycze, na których spali jacyś ludzie.
Naprzeciw mnie na stole płonął nędzny kaganek, przy którego świetle zobaczyłem czarno odzianego mężczyznę w postawie siedzącej na krześle. Gdy rzuciłem nań okiem, podniósł się z miejsca i podszedł ku mnie z wyciągniętą przyjaźnie ręką:
— Dzień dobry, Kaziu! Nie poznajesz mnie?
Machinalnie oddałem uścisk, równocześnie przy silniejszym podrzucie światła rozpoznając rysy znajomej mi twarzy.
Lecz tu nasunęło się dziwne skojarzenie. Człowiek stojący przedemną, bliski krewny, nie należał już do świata żyjących; zmarł przed paru laty. I tu szczegół zdumiewający zagadkowym zbiegiem: śmierć nastąpiła wskutek owej właśnie nieuleczalnej choroby,