Zwiedziłem nareszcie galerję odkrytą przezemnie miesiąc przeszło temu. Zaprawdę brama, która ją do tej pory tak zazdrośnie zamykała, ma rzeźbę stylową, dostosowaną wybornie do tajemnic wnętrza...
Z płonącym stokiem zeszedłem w dół po stromych kamiennych schodach. Zaduch teraz był mniejszy; atmosfera oczyściła się dzięki przeszło miesięcznej wentylacji. Mimoto światło pełgało tylko nikłym, chorym płomykiem...
Tak uszedłem kwadrans drogi i skręciłem w boczny korytarz. Tu grunt obniżył się jeszcze bardziej, a przestrzeń między murami zwęziła do rozmiarów ludzkiej postaci. Z trudem posuwałem się naprzód, od czasu do czasu zaczepiając głową o niskie sklepienie. Nagle chodnik skończył się, rozwierając w szeroką, półkulisto sklepioną komnatę w kształcie ula.
Umieściwszy stok w kamiennej niszy, oparłem się znużony wędrówką o mur i otarłem pot z czoła. Nikły płomień mego kaganka lizał wilgotne ściany, przesuwał się leniwo po spleśniałych zboczach, zaglądał w cieniste kryjówki. Wkońcu wpadł jego wydłużony jęzor we wnętrze naprzeciw i oświetlił parę graniastych przedmiotów jakby z przegniłego drzewa.
Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.