Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

gałęzione bez końca korytarze. Jednym z nich, w krwawem świetle pochodni, posuwał się orszak zakonników i mniszek. Szaty ich były ciemne, powłóczyste, żałobne — twarze szczelnie ukryte w kapturach. Szli wydłużoną linją w milczeniu.
W odstępach między jedną pochodnią a drugą po dwóch mnichów niosło na barkach jakieś ciężary owinięte w czarne, spadające ku ziemi całuny. Wtem odwinęło się jedno żejło i z pod niego wychyliła się sztywnie wyciągnięta, trupio blada rączka dziecka...
Kondukt skręcił w znany mi korytarz wiodący do grobowca w kształcie ula. Tu klasztorni żałobnicy rozpostarli całuny i zaczęli po nich staczać zwłoki do skrzyń. Jedna z mniszek przypadła odruchowo do zwolna spadającego ciałka i przywarła doń ustami... Ktoś łkał cicho w ciemnościach...
Nagle przodownica orszaku, smukła i gibka jak pinja, odwróciła się i odrzuciwszy woal, spojrzała w mą stronę.
Zadrżałem. Westalka!
A ona wskazując palcem w błękitny zakręt galerji, skinęła mi głową:
— Pójdź! Pójdź za mną gościu!