młodą, przedwcześnie wybujałą krasą i niecił zachcenia gorące i parne. Grześ umiał je wyczuć i podsycać. Wynalazł różne zabawy.
Wkrótce uznali korytarz za niewygodny i mało bezpieczny. Trzeba było poszukać lepszego przytułku.
Grześ spostrzegł, że sień zresztą całkiem pusta kończy się w głębi zamkniętemi stale drzwiami, których nikt nigdy nie używał. Wkrótce też przekonał się, że poza drzwiami niema pomieszkania, tylko tylna ściana kamienicy wychodząca na jakiś pusty plac. Dom, już bardzo stary, niegdyś rozciągał się widocznie w tamtą stronę, lecz gdy wskutek pożaru runęło całe skrzydło, oszczędny gospodarz kazał tylko wyrównać poszczerbioną ścianę a reszty nie odbudowywał. Drzwi były śladem dawnego stanu rzeczy, szczątkową pozostałością dawnego pomieszkania.
Pocięte w dziwaczne zygzaki, pokryte bezlikiem rysunków kredą i węglem ich skrzydła zewnętrzne przymykały się tylko luźnie na skobel i odstawały od listwy. Wystarczyło parę pociągnięć pilnikiem a odchylały się, ukazując szeroki, wolny rozstęp progu między obiema drzwiami.
Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.