— Nie bądź dzieckiem — upominał ją niecierpliwie. Mam stoczek i zapałki. Zresztą pójdziemy razem; będę cię podtrzymywał.
Milcząco ustąpiła. Zaczęli iść w górę: Wisia naprzód, Grześ za nią, rozświecając ciemności światłem stoczka.
Schody szły jakiś czas prosto w górę, potem skręcały w prawo i gubiły się w pomroce sklepienia. Pełgający płomień światła wywabiał na wilgotnych od pleśni murach dziwaczne cienie niby wielkie, śmieszno-groźne poczwary. Przerażone ich gestami przebiegały po ścianach skośnym pędem duże, plugawe pająki.
Zbutwiałe stopnie skrzypiały nieśmiało cichą skargą, z pod nóg obsuwało się z szelestem rdzawe próchno.
Tak minęli załom schodów i linją spiralną dochodzili do szczytu.
— Zatrzymaj się — szepnął chłopak — jesteśmy u celu. Teraz wyprzedzę cię o jeden stopień i otworzę drzwi.
Podszedł w górę i dotknął głową stropu: schody kończyły się drzwiami poziomemi starego typu. Wyjął ogromny, zardzewiały klucz i włożył w zamek. Po paru nieudałych chwytach zasuwka odskoczyła.
Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.