złożyła w ofierze. Był zo zenit, po którym nie spodziewał się już żadnych niespodzianek. Dlatego pragnął przeciągnąć południe miłości w wieczyste trwanie, zatrzymać w miejscu nieubłagany bieg rzeczy i oddalić w perspektywę nieskończoności smutną chwilę zachodu.
Z rozkosznem drżeniem w sercu rozłamywał zawsze pieczęcie depesz, które co tygodnia przychodziły od kochanki i normowały mu życie. Tych parę słów: „Jadę w środę“, „Wracam 4-go“ lub „Dopiero za 2 tygodnie“, pogrążało go w ekstazę szczęścia lub otchłań zgryzoty. Gdy nie widzieli się przez czas dłuższy z powodu nieprzewidzianej przeszkody w ostatniej chwili lub też wskutek tego, że Łuniński towarzyszył żonie w podróży, Zabrzeski wpadał w fatalny nastrój: zaraz opadały go niby wściekłe psy najczarniejsze przypuszczenia, najdziksze domysły i szarpały nielitościwie aż do najbliższej schadzki. Lecz wtedy ona umiała zawsze w dwójnasób wynagrodzić mu dnie rozłąki i ukoić rozszalałą z goryczy tęsknotę...
Najczęściej widywali się w środy. Kilkumiesięczne doświadczenie przekonało, że był to dzień najodpowiedniejszy. Już w wigilję schadzki chodził Zabrzeski rozgorączkowany
Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.