gąc uspokoić się jednostajnym trybem życia, zacząłem podróżować wraz z dziećmi, które mi były jedyną osłodą tych czasów. Dla oderwania myśli od bolesnych wspomnień czytałem dużo, przerzucając się kolejno w tematy najrozmaitsze, od najbardziej wyuzdanych i brutalnych do pełnych mistycyzmu i symboliki. Przytem nie zapomniałem o K. i jego teorjach.
Pewnego razu zatrzymaliśmy się na czas dłuższy w mieście * w zamiarze spędzenia tu miesięcy jesiennych. Samo miasto z cechami typowemi większych środowisk kultury i pełnym nerwem stolicy przedstawiało dla mnie najwyższy urok przez swe piękne okolice.
Do jednej z nich wybrałem się z dziećmi dorożką w pogodna, sierpniową niedzielę. Wypadłszy poza obręb miasta, przesunął się nasz pojazd między dwoma szeregami topól, przeciął tor kolejowy i pomknął między pola. Byliśmy już pół mili za miastem, gdy po prawej stronie gościńca, nieco w głębi, na pustkowiu zwróciła mą uwagę dość dziwaczna na pierwszy rzut oka budowla samotnie wzniesiona pośród zaniedbanego sadu i zupełnie niezamieszkała. Zatrzymałem dorożkę i sam poszedłem oglądać budynek.
Gdy zaciekawiony począłem rozpatrywać szczegóły, nagle z poza stosu rumiowia przed chatą wysunęła się zawiędła starucha i z lękiem przypadłszy do mnie szepnęłą:
Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.