i zaczekać tych dni półtora. Jestem zdenerwowany do ostatnich granic, nie jem, nie śpię, tylko liczę godziny, minuty... Tyle ich jeszcze zostaje! Czterdzieści osiem godzin!... Jutro dzień cały spędzę na rzece pod jej parkiem; wynajmę łódkę i bez przerwy krążyć będę koło willi. W sobotę spędzę cały ranek i część popołudnia na dworcu; muszę ją powitać choćby zdaleka. Że dotąd nie wróciła, wiem napewno od sąsiadów, którzy jej od roku już nie widzieli. Zapewne odkłada przyjazd aż na 26. września, t. j. na dzień naznaczonej mi wizyty. Doprawdy, boję się, czy nie przyjdę nie w porę; po takiej podróży będzie bardzo znużona....
— | — | — | — | — | — | — | — |
W sobotę rano, t. j. wczoraj, nie spotkałem jej na dworcu; tłum był ogromny, i nie zdołałem jej dostrzec wśród tysiąca podróżnych. Zaczekałem do czwartej popołudniu na drugi pociąg z podobnym wynikiem. Czyżby nie przyjechała? A może przybyła pociągiem porannym i jest już u siebie? W każdym razie należało tam pójść i przekonać się.
Te dwie godziny, dzielące mię od niej, stały się nieznośnem pasmem udręczeń, których końca nie mogłem się doczekać. Wstąpiwszy do kawiarni, wypiłem ogromną ilość czarnej kawy, wypaliłem mnóstwo papierosów i nie mogąc usiedzieć na miejscu, wybiegłem z powrotem na ulicę. Prze-