Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.
1. marca 1906.

Od tygodnia mam noc w noc ciągle ten sam, szary sen. Uporczywie powtarza się jakiś obraz beznadziejny suchą monotonją.
Śni się jakaś stroma, zapadła sień z jednem do połowy stłuczonem oknem na podwórze. Z sieni pnie się w górę klatka schodowa, kręta tysiącem przegubów, nużąco długa. Stoję na pierwszych stopniach i wchodzę powoli na piętra. Nogi wloką się leniwo, drewniane, stukają ciężko po dębowych deskach, budząc głuche echa pustej przestrzeni. Stopnie są brudne, opylone grubą warstwą szarego kurzu, który pod uderzeniem obuwia wzbija się śniadą chmurą i dusi. W powietrzu czuć oschłość, język przywiera do podniebienia. A schody wiją się bez końca ku niewidomym piętrom, ciągną się nieubłaganie wzwyż nudnem następstwem rzeczy powszednich. Gdy chcę przystanąć na chwilę i rzucam okiem poza siebie, popielate morze stopni pręży się ku mnie wężowemi skręty, że z trwogą odwracam się od szarej otchłani i wdzieram dalej, wyżej, wytężam resztki sił, napinam zwiotczałe nerwy. Pot perlisty występuje mi na czoło chłodne jak żelazo, ręce drgają jak szalone, a tępy wzrok, wlepiony w opętaną drabinę, snuje się gnuśnie po pajęczych wiszarach...
Tak idę godzinami, bez przerwy, noc całą, a gdy już świt osrebrzy mą sypialnię, budzę się