Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.
10. marca.

Zdaje mi się — prześniłem mój sen do końca. Obraz, który ujrzałem nocy dzisiejszej, nosi na sobie wszelkie cechy epilogu. Jeżeli się sprawdzi jutro, rozumni obserwatorowie życia, którzy ze zdumieniem śledzą me wyuzdanie, może wreszcie pojmą je i przestając uważać mnie za warjata, skłonią w zadumie głowy:
— Tak być musiało.
Piszę te słowa spokojnie; tak spokojnie, że chwilami sam sobie się dziwię. Wszakże to jutro!
Godziny upływają mi zwykłym trybem wydzwaniane miarowo przez stare zegary, zajęcia dnia powtarzają się z obojętną regularnością rzeczy zwyczajnych.
Na zewnątrz nie dzieje się nic. Wszystko po dawnemu, nigdzie podejrzanej rysy, niepokojącej zmiany. Takie to jakieś dziwne, tak okropnie dziwne! Wszakżeż jutro!
Chociaż... może się mylę, biorąc poważnie wytwory schorzałego mózgu, może ja się mylę... Zresztą wszytko mi jedno; jestem tak apatyczny, tak poddańczo zrezygnowany...
Właściwie nie wiem, po co to piszę. Wartość tych kilku kartek zawisła od jutra; jeśli ono odpowie snowi, pamiętnik będzie stanowił ciekawy dokument...
Jestem niby spokojny, a cały drżę jak w febrze i nie mogę w skupieniu skreślić paru linji.