Obudziłem się z głową ciężką jak ołów, śmiertelnie znużony. Spojrzałem na zegar: była 12 w południe. Spałem dziś niezwykle długo.
W całym domu cisza skwarnego południa, senne odrętwienie lipcowego upału. Byłem sam. Stary Jan wyniósł się gdzieś jak zwykle do sąsiadów na poobiednią fajeczkę, zostawiając mię na łasce opatrzności.
Z niewymownym trudem podłożyłem ręce pod głowę, wlepiając wzrok w sufit. Jakieś potworne wyczerpanie zawiesiło mi u nóg i rąk gigantyczne ciężary i nie pozwalało dźwignąć się z otomany.
Cofnąłem się pamięcią do dnia poprzedniego, lecz nie znalazłem nic, coby mogło wywołać to iście homeryczne rozluźnienie członków. Dzień upłynął mi spokojnie na podmalowaniu pejzaży; wieczorem przy blasku księżyca odbyłem małą przechadzkę po mieście, poczem koło 10 poszedłem spać. Oto wszystko.
Więc nie tędy droga. W tem tkwi coś innego. A możem ja chory? Lecz skądżeby znowu?