Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

połowy wysokości zamku. Lecz i tak pozostawała do pierwszego okna wielka przestrzeń zupełnie gładka, bez śladu wrębów.
Opuściłem głowę bezradnie, bijąc się z tysiącem domysłów. Nie pozostawało nic innego, chyba przypuścić, że zbrodniarz działał w stanie jakichś niezwykle wzmożonych zdolności, pod naciskiem nerwowej, wściekle ześrodkowanej siły, która pcha po gładkich jak szkło powierzchniach, utrzymuje w równowadze nad przepaścią, podnosi od zewnątrz zasuwy od okien, działa lekko, cicho, nieprzeparta, zajadła... Nie mogłem rozwiązać zagadki.
Zniechęcony, zwłaszcza po zauważeniu w pobliżu paru kręcących się indywiduów, które od chwili ciekawie śledziły moje ruchy, zawróciłem na gościniec i wkrótce przesuwałem się znów pomiędzy pierzejami topól.
Spokojne, wystałe słońce przeglądało koleją pomykające w dal rzędy drzew, znaczyło chwile rzutami cieni. Gdzieś w dziuple dzięcioł kował zapamiętale, kukułka szczęście wróżyła. Złocista, nagrzana godzina piąta.
— Skąd wzięła się owa zmora miesięczna? — myślałem intensywnie.
Najprawdopodobniej wczułem się głęboko w przypuszczalny stan duszy idącego na czyn zbrodniarza w nocy, przy księżycu i przeżyłem jego udrękę. Plastyka i natężenie perypetji świadczyły tylko o mojej wrażliwości. Przebieg niby