Mijały godziny lotem błyskawic, brzemienne szczęściem i krótkie jak jego przebłyski — pełniły się chwile ścigłe, niczem wiatry stepu, drogocenne chwile, niczem rzadkie perły. Znużeni rozkoszą, zapadaliśmy w jakieś sny cudowne, niby rajskie gaje, baśnie czarodziejskie, — by cucić się z nich do jeszcze piękniejszej, urodniejszej jawy...
Gdy koło szóstej nad ranem otworzyłem wreszcie ociężałe powieki i spojrzałem wkoło siebie przytomnie, Jadwigi już przy mnie nie było.
Ubrałem się szybko i, przeczekawszy napróżno całą godzinę, powróciłem do siebie. Czuję zawrót w głowie, żar w żyłach. Muszę mieć gorączkę, bo wargi mam spękane i dziwną gorycz w ustach. Idąc, potykam się o sprzęty i zataczam jak nieprzytomny. Widzę świat jak przez mgłę — rozkoszny woal upojenia...
— | — | — | — | — | — | — | — |
Nazajutrz po powrocie z redakcji znalazłem na biurku list od Jadwigi, w którym naznaczała mi najbliższą schadzkę u siebie za tydzień, t. j. znów w sobotę wieczorem. Termin wydał mi się za daleki: wybrałem się do willi „Pod lipami“ już we wtorek popołudniu. Lecz furtka była zamknięta. Rozgniewany, obszedłem pałacyk parę razy w nadziei, że może zobaczę ją gdzieś w parku na jednej z alej. Lecz ścieżki były puste — tylko wiatr jesienny podrywał garście zwiędłych liści i pędził bezlitośnie w długich, smutnych szeregach. Chociaż ściemniło się już zupełnie, w oknach nie