poczynał się u progu trochę dalej i biegł w głąb ogrodu, drugi jakgdyby wracał, po drodze krzyżując się z tamtym i docierał z powrotem do wejścia tylko całkiem z boku, także go zrazu nie zauważyłem.
Poszedłem za pierwszym w głąb. Wkrótce ślad skręcił koło rogu domu i podążał między klomby kwiatów.
Nagle żachnąłem się; trop kończył się przy ulubionym klombie białych lilij. Lecz moich jasnych kwiatów nie było — wszystkie wyrwała czyjaś straszna ręka; na środku sterczały tylko złamane łodygi.
— To on!
Gnało mnie do domu, do wnętrza. Nie szukając klucza, z szaloną siłą pchnąłem drzwi i wyważywszy z zawias, runąłem do środka.
Zacząłem nanowo czegoś szukać. Otworzyłem szafę, biurko, stół, przeglądnąłem wszystkie szuflady, skrytki, wpadłem do pokoiku Jana, przerzuciłem całe stosy rupieci, książek, bielizny. Nie znalazłem nic.
Przypadkiem wzrok padł na zczerniałe drzwiczki pieca.
— Może tam?
Wyrwałem prawie blachę, chciwie zanurzając ręce w czeluść.
Nareszcie głęboko, głęboko natknąłem na coś twardego. Wyszarpnąłem, wydarłem... Było małe zawiniątko: trzewiki moje zawalane po kostki
Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.