odeszła. Ani śladu.... Przed nim rozpościerał się szeroko złotą, piaszczystą równią pusty, rozpalony od skwaru letniego plac hen aż po nasyp kolejowy tam na krańcach horyzontu. Nic — tylko ta złocista, pijana słońcem płaszczyzna... Potem długi, kilkumiesięczny, tępy ból i głucha, szarpiąca duszę w kawały rozpacz utraty... Potem... wszystko minęło — rozwiało się jakoś, usunęło gdzieś w kąt...
I wtedy przyszło to. Chyłkiem jakoś, nieznacznie, ni stąd ni z owąd, niby od niechcenia. Problem otwartych drzwi... Cha, cha, cha! Problem! Śmiech powiedzieć, doprawdy! Problem niedomkniętych drzwi. Uwierzyć trudno, na honor, uwierzyć trudno. A jednak, a jednak...
Po nocach całych snuły mu się w mózgu upartą, senną zmorą — miał je w dzień pod przymkniętą momentalnie powieką, wyłaniały się wśród jasnej, trzeźwej jawy gdzieś daleko w perspektywie drażniącym majakiem...
Lecz teraz nie chwiały się już pod naporem wiatru jak wtedy, w ową fatalną godzinę tylko powoli, całkiem powoli odchylały się od fikcyjnej futryny. Zupełnie tak, jakgdyby ktoś z zewnątrz z tamtej drugiej, niewidzialnej dla jego oka strony chwycił za klamkę i ostrożnie, bardzo ostrożnie otwierał je o pewien kąt...
Właśnie ta ostrożność, ta szczególna przezorność ruchu mroziła do szpiku. Jakgdyby obawiano się, by kąt odchylenia nie był za wielki, by drzwi
Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.