żdym tragiczna ciekawość. Jakiś przezorny, doświadczony głos przestrzegał wprawdzie przed niebezpieczną dezycją, lecz Odonicz zbywał rady pobłażliwym uśmiechem. Uwodne dajmonium przywabiało go coraz bliżej syrenim czarem obietnic...
I wreszcie uległ mu...
W jakiś jesienny wieczór siedząc nad otwartą książką, nagle wyczuł poza plecyma „to“. Coś działo się tam poza nim: rozsuwały się tajemnicze kulisy, dźwigały w górę kotary, rozchylały się fałdy draperji...
Wtedy niespodzianie powstało szalone pragnienie: oglądnąć się i spojrzeć poza siebie, ten tylko raz, ten jeden, jedyny raz. Wystarczyło odwrócić szybko głowę bez zwykłego ostrzegania, żeby nie „spłoszyć“ — wystarczył jeden rzut oka, jedno krótkie, momentalnie krótkie spojrzenie...
Odonicz odważył się na to spojrzenie. Ruchem nagłym jak myśl, jak błyskawica oglądnął się i spojrzał. I wtedy z ust jego wyszedł nieludzki krzyk grozy i strachu bez granic; konwulsyjnie chwycił się ręką za serce i jak piorunem rażony zwalił się bez życia na posadzkę pokoju.