Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

Uścisnęli się: jeden jakby z niemym wyrzutem, drugi na długie, może na zawsze rozstanie.
W chwilę potem rzeźbiarz siedział już sam przed domem...
Księżyc snuł już od jakiegoś czasu odwieczne marzenie o sennych pląsach, srebrnej zadumie, tęsknocie, zlewał bladą łaskę bezsiły na szpalery jodeł i kasztanów. Wśród krzewów różanych wzbijały się świętojańskie czerwce, lśniąc ognikami marnego szczęścia. Skądś mgły się uniosły i tuląc pnie drzew w rozwiewne szale, strzępiły pierś mleczną na sękach. Gdzieś się słowik zanosił od jęku...
Za kratą furty zamajaczyła wiotka postać.
Nareszcie!
Poszli szybko w stronę podmiejskich bulwarów. Miasto już spało. Tylko z przydrożnych winiarni wypadały na chodnik światła lamp, pochodni, szły chrapliwą wibracją melodje piosenek.
Wstąpili do ostatniej, najbardziej wysuniętej z miasta oberży, od której zwykle rozpoczynał drogę pocztylion. Miał wyruszyć dopiero po północy; czasu było dużo.
W oberży zastali cygańską kapelę wrzaskliwą lecz namiętną. Ścisk był ogromny i dym przesłaniał wszystko, że zaledwie znaleźli miejsce za stołem.
Pieściwe tony skrzypiec i fletów, zmieszane z chrzęstem brząkadeł, grzechotek zagrały współdźwiękiem w duszy Marty: zaczęła tańczyć.