— Wiedziałem.
Ołowianym krokiem skierował się ku dzwonnicy...
— | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — |
Była może trzecia nad ranem i kury już piały trzykrotnie. Nad miastem wyciągała leniwie ramiona przedświtowa cisza, poszczekiwały psy spuszczone z łańcuchów, przecierały się mgły nad rzeką. Z dachów ściekały sennie łzy dżdżu nocnego, w kadziach chlupotała mętnie deszczówka. Na wschodzie gwiazdy wtapiały się w błękit...
Wtem jęknął głos dzwonu: samotny, ochrypły... Ktoś bił na trwogę. Już dwa grały, trzy... wszystkie.
Szły w ulice spiżowe tarcze dźwięków i uderzywszy o się z gruchotem, roztrzaskiwały się o mury...
Nowe kłęby rozdrganego powietrza, wściekły rozmach oślepłych falang i znów rzegotanie zderzenia. Obłąkały się dzwony...
Zbiegli się ludzie z pochodniami na dziedziniec farny.
Kościół stał szeroko rozwarty. W pośrodku, u stóp wielkiego ołtarza leżał w posoce krwi ks. Paweł ze zdruzgotaną czaszką, trzymając w objęciach Archanioła Michała, który go okrył złotemi skrzydłami.
Szczególnym trafem posąg runąwszy ze szczy-