Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

dzieć chorego, snać obawiając się podejrzeń, któreby mogły mnie zniechęcić. Ustępowałem, poprzestając na zabawie w salonie i wspólnej lekturze. Tak upływały dnie i tygodnie, w ciągu których obserwowałem coraz silniej skłaniającą się ku mnie namiętność Sary. Lecz ani razu nie pozwoliłem przekroczyć granicy zakreślonej towarzyską formą, potęgując tem jeszcze jej wyuzdaną lubieżność. Moja powściągliwość irytowała, podżegając ogień. Zwolna stawałem się panem sytuacji...
Pewnego wieczoru przyjechałem nieco później, bo już koło 9-ej, by spędzić chwil parę przy wspólnej kolacji.
Czas był pogodny, czerwcowy. Przez otwarte oko jadalni wnęcał się łagodny wietrzyk wieczorny, lekko wydymając koronki firanek. Z parku wsączały się do wnętrza aromaty kwiatów, płynął zapach przekwitających jaśminów. Z alei klonów szły skargi słowików, czasem zabłąkał się cichy poświerk zasypiających świerszczy.
Siedziałem wyciągnięty w fotelu, popijając kawę. Sara grała na pianinie zawrotny taniec derwiszów. Patrzyłem na ruchy jej rąk gwałtowne, fanatyczne, jak dobywały tony gorące szałem, dyszące krwią, pijane. Była piękną w tej chwili. Bladą jej twarz powlókł ciemny rumieniec, oczy miotały błyskawice, krągła, cudnie sklepiona pierś poruszała, przyspieszonym oddechem zwoje białego peniuaru niby falę pian.
Nagle wśród największego zapamiętania, gdy