Strona:Stefan Grabiński - Przypowieść o krecie tunelowym (1926).djvu/2

Ta strona została uwierzytelniona.

cjalnego „egzaminu“ ani „roku praktyki“. Bo i w rzeczy samej po co? Odbywał ją przecież już od 16-tego roku życia pod kierownictwem ś. p. ojca, którego wyręczał przy pracy sprawnie i zręcznie, jak na syna starego kolejarza przystało. Więc pocóż go było nękać stawianiem warunków i zgoła niepotrzebnem piętrzeniem wymogów natury czysto teoretycznej?
Tem bardziej, że do pełnienia niewdzięcznej służby nikt się nie kwapił. Bo być strażnikiem tunelu pod Turbaczem znaczyło tyle, co wyrzec się życia i słońca. Pełnienie funkcyj w wąskiej, sześciokilometrowej szyi, wykutej wolą ludzkiego genjuszu w caliznie góry wymagało ofiarnego samozaparcia się do ostatecznych granic.
Przed laty, zanim jeszcze objął służbę ród Florków, istniała tu zmiana straży. Co 6 dni przychodził dróżnik z najbliższego przystanku Pod Krzywym Wirchem i „luzował“ kolegę z tunelu na przeciąg 24 godzin; co 6 dni wolno było więźniowi z pod Turbacza oglądać słońce i światło dnia. Co 6 dni!
Tak było przed wstąpieniem w czeluście tunelowe rodziny Florków. Z chwilą zamianowania dróżnikiem pierwszego z nich, Andrzeja, protoplasty rodu strażników, lat temu 100 z górą zwyczaj ten nagle ustał. Odtąd Florkowie sami pełnili podziemne swe czynności, powierzając rolę chwilowych zastępców wyłącznie swym dzieciom i wnukom. W okolicznych wsiach i skalnych sadybach utrzymywano zgodnie, że sami „wymówili sobie“ u władz zmianę straży, ograniczając się do sił własnych, czerpanych z łona własnego rodu.
Władze zastosowały się do ich życzenia, chętnie aprobując tę ich samowystarczalność. Zyskiwał tylko na tem skarb państwa i sprawność funkcyj. Służba w tunelu spełniana latami całemi przez