Strona:Stefan Grabiński - Przypowieść o krecie tunelowym (1926).djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.

lękliwie głowa a małe, zwężone źrenice rozjaśniały się błyskiem zmartwychwstałej energji.
Bo Antoni Florek kochał swą podskalną dziedzinę namiętnością ludzi chorych i samotnych. Kochał to sklepienie niskie, beczkowate, zawisłe nad jego głową ciężarem granitowego kolosu, przygniatające — te zbocza, żywcem opoce wydarte, z grubsza ociosane, rapate — tę ciszę ogromną, zamyśloną i te cieniem zmroczone, wieczyście posępne perspektywy....
Taiło się w nich coś nieodgadnionego, jakaś moc tępa i uparta, jakaś potęga, zrodzona z bezruchu i groźna bezwładem.
Florek czuł instynktem dziecka podziemia, że najwłaściwszem oświetleniem dziedzin podległych tej tajemniczej sile był półmrok, jeśli nie absolutna ciemność. Dlatego, korzystając z każdej dłuższej przerwy w ruchu pociągów, zmniejszał nasilenie światła w tunelu do połowy a nawet do ⅓. Bo wedle regulaminu długi, 6-kilometrowy wąwóz skalny pod Turbaczem winien był być oświetlonym bez przerwy w dzień i w nocy światłem lamp elektrycznych, rozmieszczonych w równych, 60-metrowych odstępach. Drożnikowi oświetlenie to wydało się stanowczo za silne i jako takie zbędne. Gdy tylko upłynął czas, jakiego potrzebował pociąg do przebycia drugiej połowy tunelu, t. j. przestrzeni od jego strażnicy do punktu wylotowego natychmiast „zwijał“ Florek „nadliczbowe światła“. Powstawał wskutek tego nastrojowy zmrok, który uwypuklał to, o co mu chodziło. Wytwarzały się partje niemal całkiem czarne, zaułki ciemne, „choć oko wykol“, to znów strefy o oświetleniu wątpliwem, na rozdrożu świateł i cieni, pasy zagadkowe, niezdecydowane, pełne możliwości. Tylko tam, w głębi, w samem sercu tunelu niby lampka wieczysta gorzała zawsze i niezmiennie jasno oświetlona strażnica — malutka, we wnękę skalną zapuszczona