I włożył na palec ciemno-fiołkowy, ujęty w skromną, stalową oprawę ametyst...
W czasie tych przygotowań byłem niemal nieodstępnym towarzyszem Andrzeja. Poco mu właściwie potrzebną była moja obecność, do dziś dnia nie wiem. Bo „pomoc“ moja ograniczała się do paru błahych i drugorzędnych czynności, pozostających tylko w luźnym związku z tem, co zamierzał. Przypuszczam, że głównie chodziło mu o to, ażebym zajął się przez tych parę dni sprawami gospodarskiemi, których nie chciał w tym czasie powierzać komu innemu; jedyny sługa, Grzegorz, który dotychczas spełniał te funkcje, zniknął gdzieś z domu bez śladu.
Zrozumiawszy, że przyjaciel mój pragnie w tym czasie zredukować stosunki z otoczeniem do minimum, chętnie podjąłem się zadania, choćby ze względu na to, że to ja właściwie wywołałem ten przewrót w trybie jego życia. Mimo usiłowań i prób wydobycia od niego bliższych wyjaśnień co do istoty zamierzonej operacji magicznej, o której ciągle wspominał, nie zdołałem dowiedzieć się niczego określonego. Wierusz zamknął się w sobie i milczał jak grób, ilekroć starałem się wyciągnąć go na słowo.
Wreszcie w poniedziałek rano kazał mi zabrać się na cały dzień z domu.
— Wybacz, Jur — usprawiedliwiał się — że cię stąd wypędzam, lecz w interesie „sprawy“ muszę pozostać aż do wieczora zupełnie sam. Potrzebuję skupienia.
— Rozumiem i wynoszę się.
— Ale wieczorem, koło dziewiątej musisz wrócić koniecznie! Pamiętaj! Dowidzenia, Jur!
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.