— Dowidzenia! Stawię się w słowie.
I wyszedłem...
Poranek był jasny, majowy. Od rzeki płynęła ledwo dostrzegalna srzeżoga mgły, rozwodząc się nad miastem przejrzystym welonem. Na wiosennem niebie kąpały się w słońcu obłoki, płynął cicho wrażonem w południe ostrzem klucz jaskółek. Nad bulwarami krążył dwupłatowiec, połyskując pod słońce białem podbrzuszem łodzi. Cygara fabrycznych kominów wypuszczały z gardzieli sznury dymów, długie, wlokące się równolegle do poziomu pióropusze — proporce. Grzbietem wzgórza za miastem od strony Zaklicza mknął na północ jakiś pociąg...
Niewiadomo jak znalazłem się na wybrzeżu Druczy, daleko poza miastem. Miejsce było puste, odludne. Przed pięciu laty, gdy stał jeszcze most, roiło się tu od wozów, koni i ludzi. Lecz od wiosny r. 1905, gdy kra uniosła środkowe przęsła, zamilkło życie w tej stronie. Nowy, żelazny most zbudowany bliżej miasta porwał je za sobą ku centrum. Na miejscu dawnej komunikacji pozostały tylko szczątki: betonowe podpory z tej i tamtej strony rzeki, fragmenty sztab, kikuty obłęków; ze środka koryta wystawały jeszcze tu i tam resztki żelaziwa zżarte przez rdzę, czerwone — bliżej brzegów jeżyły się z dna stalowe kolce, niebezpieczne dla łodzi porą nocną, zdradzieckie żeleźca, podruzgotane na szczapy przyporniki, trójkątne kobylice. W pewnej odległości od brzegu sterczał w mule rzecznym napół zasuty już szlamem i wodnym chwastem bagier, który służył przed laty do pogłębiania koryta. Teraz popsuty, stał bezczynnie ogromny, rdzawoczarny, z „łyżką“ zasuniętą głęboko w piasek...
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.