Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Dawniej była tu przystań dla łódek i promów, któremi przeprawiano na drugą stronę rzeki skóry z miejskiej garbarni i spławiano drzewo z Zawiercia — od czasu zawalenia się mostu, gdy żegluga w tym pasie Druczy stała się ryzykowną, ustał ruch przewoźniczy, przesuwając się ku południowi. „Stara Spławnia“ wyglądała teraz jak podmiejska rupieciarnia zardzewiałego żelaziwa, wyszłych z obiegu rzecznego przedmiotów, podziurawionych czółen, skołatanych wysługą lat szkut, korabi i flisów. Nikt teraz nie zapuszczał się w to miejsce; każdy skwapliwie unikał szczerzących się z dna grotów. Chyba kiedy niekiedy, nocami, przy blasku księżyca prześlizgiwał się tędy na łódce śmiały przemytnik i mylił czujność nadrzecznych celników...
Na zboczu wybrzeża, w otoczeniu starych kryp, spoglądających ku niebu dziurami den, pośród stosów beczek, baryłek i porwanych na strzępy więcierzy stała samotnie jak wierzba w skrajnem polu rybacka chata. Domostwo było nad wyraz nędzne: marna, zszyta byle jak z łodzich spodów kleć. Ze ściany wychodzącej na rzekę wyglądała na świat kaprawem spojrzeniem brudna i opajęczona szyba okna. Drzwi złatane ze spróchniałych burt czółna były zabite na głucho i podparte kamieniem. Znać mieszkaniec porzucił swą sadybę na czas dłuższy...
Zajrzałem przez okno do wnętrza. Świeciło niemal zupełną pustką; pod ścianą ława, w kącie kupa, sieci, zresztą nic...
Poza mną odezwał się szelest kroków. Odwróciłem się i ujrzałem przed sobą rybaka z wędką w ręce, przepasanego wpół torbą, w której trzepotało parę świeżo złowionych pstrągów.