zdarzy, przebaczam Panu. Znać porządek moralny świata wymaga tego ode mnie. Może nieszczęście, które wkrótce, może dziś jeszcze, ma mnie dosięgnąć z Pańskiej przyczyny, jest ekspiacją mych win... Moich wielkich, ciężkich win — dodał ciszej, pochylając głowę.
Wierusz blady jak płótno wyszeptał głosem głęboko wzruszonym:
— Dziękuję Panu.
Gość wyciągnął doń rękę:
— Żegnaj mi!
Uścisnęli się w milczeniu. Po chwili znów pozostaliśmy samowtór z Andrzejem...
Przyjaciel mój zamyślony i smutny przemierzał pokój nerwowemi krokami; chmura bólu osiadła na jego zwykle pogodnem, olimpijskiem czole.
Usiłowałem rzecz obrócić w żart.
— To jakiś warjat — ośmieliłem się na lekkomyślną uwagę.
Spojrzał na mnie poważnie, prawie surowo. Więc zmieszałem się i zamilkłem...
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.