Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

chramu! Anioły sfer, utwierdźcie stopy moje na skalnym wiszarze otchłani! Cherubiny, bądźcie mą siłą w imię Przedwiecznego! Eony, walczcie w mej sprawie w imię tetragramatu! Serafiny oczyśćcie mą miłość! Alleluja! Alleluja! Alleluja!
Głos maga słabł pod koniec setramu coraz bardziej, aż słów ostatnich domówił ledwo dosłyszalnym szeptem...
Podniosłem się z sofy i zbliżyłem ku niemu. Był w pełnym transie. Łagodnie ująłem go za ramiona i posadziłem w fotelu. Przyćmione abażurem światło skąpało w czerwonej topieli twarz jego cichą, skupioną i chude, nerwowe, bezwładnie wzdłuż poręczy opuszczone ręce...
Wtem z piersi, z pod pach i z ust niedomkniętych śpiącego zaczęły wywiązywać się mleczno-białe taśmy materji. Gibkie, ruchliwe wstęgi otoczyły go wkoło, zakrywając głowę i tors. Na chwilę Wierusz zniknął mi z oczu wśród kłębów ektoplazmy...
Po pewnym czasie fluidyczny wysiąk zaczął zdradzać tendencje kształto-twórcze; zarysował się kontur głowy ludzkiej, rąk, tułowia i po paru minutach ujrzałem obok Andrzeja wyraźną już postać starca opartego bokiem o jego ramię. Twarz widziadła poważna, szlachetna, o wyniosłem czole, z głęboką, pionową brózdą nad osadą orlego nosa przypominała trochę fizjognomję śpiącego w fotelu, lecz nie była z nią identyczną — był to jakby Wierusz, lecz w stanie szczególnej transfiguracji.
Barki fantomu okrywał obszerny płaszcz pątniczy z kapturem z potrójną linją fałdów; w prawej trzymał starzec latarkę z płonącemi wewnątrz trze-