Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

w którego środku zamajaczyły zarysy budynku. Starzec stanął, otworzył szybkę latarki i zdmuchnął światło; po chwili postać jego rozwiała się w przestrzeni bez śladu. Byłem na miejscu.
Odurzony bezwzględną samotnością ruszyłem ku czerniejącemu przede mną o kilkadziesiąt kroków domowi. Była to stara, pół zawalona rudera z powybijanemi oknami i zapadniętym w głąb dachem. Ani jeden promyk światła nie przedostawał się z wnętrza. Dom stał głuchy i czarny pośród głuchej i czarnej nocy...
Wydobyłem z kieszeni palta nieodstępną w nocnych wycieczkach lampkę elektryczną i, rozświecając sobie drogę, zbliżyłem się ku drzwiom. Gdy na pukanie nikt nie odpowiedział, wywaliłem drzwi nogą i wszedłem. Pierwsza izba była zupełnie pusta; na podłodze szczerzącej się drapieżnie dziurami desek leżały tylko kupy gruzu i parę nadpalonych cegieł. Przekraczając wysoki próg izby sąsiedniej, potknąłem się i z trudem tylko zdołałem utrzymać równowagę. Światło lampki padło na jedną ze ścian i wytropiło parę wiszących na haku łachmanów. Odwróciłem się z obrzydzeniem i skierowałem spojrzenie w dół. Tu podłogi nie było już wcale. Na gliniastem klepisku, które zastąpiło jej miejsce, walały się stosy cuchnących szmat. Jakieś stare, błotem i skrzepem krwi ochlastane gałgany, plugawe ścierki i brudne flejtuchy drzemały po węgłach w oprzędzy kurzu i pajęczyn. Piwniczna wilgoć szła od ścian odartych z tynku, zaduch stęchlizny bił z każdego kąta. Na trupieszejących od lat szmatach odzieży mrowiło się robactwo: ohydne, białawo-szare stonogi...