Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem z poza drzwi, wiodących do trzeciej z rzędu izby, doszedł mię dźwięk metalu cichy, ale wyraźny. Puściłem guzik latarki, pogrążając wszystko w ciemność. Wtedy przez szparę u dołu wpełznął z tamtego pokoju wąski pasek światła. Ktoś był za temi drzwiami...
Z podniesioną do strzału bronią wszedłem. Była to przestrzeń niewielka, prostokątna, oświetlona łojówką. W kącie rozdarty barłóg, para krzeseł, stół nielitościwie poszczerbiony i poplamiony, pod oknem duży kufer. Przy tym kufrze klęczał człowiek, wychudły jak Piotrowin, i liczył pieniądze. Czynność pochłonęła go tak zupełnie, że nawet nie zauważył mego wejścia i w dalszym ciągu z lubością przepuszczał przez piszczele palców złote i srebrne krążki. Dźwięk kruszcu mile łechtał jego ucho, bo wciąż nabierał garściami świeżych monet, potrząsał niemi jak dziecko na dłoni i, pobawiwszy się ich chrzęstem, pozwalał im spływać wzdłuż palców w głąb kufra...
Były najrozmaitszego rodzaju i narodowości: masywne, holenderskie guldeny, francuskie luidory i napoleony, hiszpańskie dublony, pesetas i srebrne duros, staropolskie dukaty i czerwieńce, hinduskie rupje i tureckie piastry. Wypełniały kufer niemal pod wierzch lśniącą metalicznie powodzią. Zbiór przedstawiał wartość paru miljardów...
Namiętność tego nędzarza-bogacza bawiła mię, budząc zarazem uczucie wstrętu i litości. Denerwował mię bezmyślny i dziecięcy ruch jego chudych palców gmerających wśród złota, śmieszył i draźnił równocześnie skurcz jego rąk zanurzających się z rozkoszą w złoża szlachetnego metalu.